Towarzyszenie dzieciom w rozwoju to naprawdę trudna sztuka. Chcemy je wspierać, dawać empatię, miłość, chcemy by rosły w poczuciu własnej wartości i przychylić im nieba. Jednocześnie życie z dzieckiem to nie jest idylla, a pasmo nieustannych wyzwań. To mierzenie się z potrzebami dziecka, ale też własnymi emocjami.
Jak nie ranić własnego dziecka
Jako psycholożka mam doświadczenie pracy z kilkuset dziećmi i ich rodzinami, mam też wiedzę i sporo technik oraz sposobów na dobrą współpracę. Bez wątpienia to wszystko pomaga mi w codzienności z moim synem, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że moja macierzyńska droga jest usłana wyłącznie różami. Bywa różnie. Są dni pełne harmonii, ale i takie w których mam ochotę brać nogi za pas i wystrzelić się w kosmos (albo rozważam wystrzelenie tam mojego syna). Tam gdzie bowiem dochodzą nasze własne emocje, obawy, napięcia ma prawo być po prostu trudno.
Na rynku znajdziemy wiele poradników, które przychodzą nam z podpowiedziami co i jak robić, by było lżej. „Jak nie ranić własnego dziecka” autorstwa Nicoli Schmidt, to nie jest jednak kolejny poradnik jakich wiele na rynku, wolę myśleć o nim jako o przewodniku. Prowadzi nas bowiem krok po kroku w pracy nad opiekowaniem swoich dorosłych emocji i budowaniu współpracy z dzieckiem.
Pobierz bezpłatnie rozdział książki.
Rozwiązania dopasowane do przyczyn
Gdybym miała napisać jakie zdanie przewija się w publikowanych przeze mnie treściach, zdecydowanie byłoby to „szukaj przyczyn”. Może właśnie dlatego książka Nicoli Schmidt urzekła mnie tak bardzo? Nie pomija tego ważnego kawałka, skupia się nie tylko na przyczynach trudnych zachowań dzieci, ale wskazuje też dlaczego to nam rodzicom bywa tak trudno pozostać zawsze i wszędzie oazą spokoju. Zwraca uwagę na zmęczenie, permanentny stres, samotność i brak wsparcia, ale też wdrukowane w nas schematy kulturowe. Autorka czasem używa słowa „cholernie”, co wywoływało mój mimowolny uśmiech podczas lektury (bo sama uważam, ze rodzicielstwo bywa cholernie trudne).
Konkretne wskazówki
Nie jest to książka pełna anegdot, długich opowieści, merytorycznych wywodów albo porad z których i tak nic nie wynika. Jest za to pełna konkretów, wskazówek, zadań i ćwiczeń do zrobienia. Rzeczy do wdrożenia na „tu i teraz”. I naprawdę jest to coś więcej niż „policz do 10”. Autorka podaje gotowe rozwiązania na codzienne wyzwania, takie jak sytuacje w których dziecko nie chce myć zębów, iść spać, albo nieustannie woła „chce tooo!”. W tych rozwiązaniach nie ma jednak za krzty upraszczania. Jest plan działania na codzienność z dzieckiem i ukojenie rodzicielskich nerwów. Jednocześnie książka jest pisana z dużą dawką poczucia humoru, dzięki czemu nawet zmęczony rodzic nie padnie na twarz podczas lektury. Widać, że autorka nie jest tylko dziennikarką naukową, ale przede wszystkim mamą. Nie ma tu idealizowania macierzyństwa i gloryfikowania dzieci. Jest po prostu życie.
I na koniec dodam jeszcze, że bardzo lubię zaznaczać w książkach najważniejsze fragmenty. Tu nie zaznaczyłam nic, bo musiałabym pokreślić całą książkę.